sobota, 23 listopada 2024
powrót do żywych :)
niedziela, 10 listopada 2024
tu stacja Katowice
Wzbraniałam się przed tym wyjazdem na groby, ale w sumie nie wyszło źle i był to całkiem udany dzień.
Najpierw pojechaliśmy do Szopienic, na grób mojej drugiej babci, pradziadków, brata pierwszej babci i jego żony. Grób pradziadków i reszty rodziny ma się dobrze, bo dba o niego kuzyn mojej mamy i jego żona. Co do grobu babci... No, jest lepiej niż sądziłam, ale i tak średnio. Jak będą pieniądze, trzeba opłacić miejsce i grób, a potem znaleźć jakąś firmę kamieniarską, która da radę wyrównać pomnik, a następnie wyczyścić go i odnowić napisy na tablicy.
Na cmentarzu było strasznie zimno i to tak bardzo, że nawet nie miałam ochoty robić żadnych zdjęć (ani na cmentarzu, ani w miejscu gdzie stoi rodzinny familok mojej babci ze strony mamy i przy okazji Kazimierza Kutza). Mówię to jako osoba, która lubi zimno i jest wyjątkowo odporna na chłód.
Swoją drogą, zauważyłam - tak, dopiero teraz, bo nie byłam tam od lat (na groby jeździła moja mama, a Miś i ja siedzieliśmy z babcią) - że na tablicy obok imienia babci jest miejsce na drugie imię... Zdaje się, że to miało być miejsce dla mojego ojca. No ale cóż, nie pykło, to stało się bardzo szybko, a ja tydzień później miałam mieć operację, i to dużo poważniejszą, niż przepuklina. Bałam się bardzo, i narkozy i tego czym okaże się ten guz. Gdybym w tym wszystkim miała jeszcze użerać się z księdzem... Ojciec był jakoś tam po swojemu wierzący (najwięcej jak sobie wypił), ale kleru nie trawił. Także fater spoczywa sobie na cmentarzu komunalnym w Zabrzu i sądzę, że jest mu to idealnie obojętne.
Ale po co o tym piszę - zaczęłam myśleć o tych wszystkich nieszczęsnych relacjach rodzinnych... Na dodatek wcześniej w aucie przeglądałam Insta. Obserwuję profil takiej pani, która kolekcjonuje książki z czasów PRL, głównie dla dzieci bo miały super ilustracje, no i pokazuje swoją kolekcję na IG.
Dziś zaprezentowała jedną z nich i: mama uznała, że dwuletni Ptyś jest debilem, bo zamiast pomagać jej i braciom w robocie woli śpiewać, tańczyć i się śmiać... Więc wezwała do chłopczyka lekarza, bo bała się, że jest "głuptaskiem". Z kolei mały Jasio był straszną ślamazarą, bo zamiast iść równo i raźnie przed siebie, w drodze do i ze szkoły patrzył się to na pieska, to na kotka, listki i kwiatki, aż w końcu zobaczył rysunek ze ślimakiem, no i taki to Jasio-ślimak. A tymczasem mała Ewcia pędziła na łyżwach i nagle wbiegł jej pod nogi zajączek i Ewcia się wyjebała... Chciała się rozpłakać, ale przecież była już duża i nie wolno jej było płakać, bo to nieładnie... Z pomocą przyszły ptaszki, piesek i wiewiórka i pomogły jej wstać oraz otrzepać płaszczyk. Bo jeszcze mama byłaby zła na Ewcię, że zniszczyła płaszczyk. Nieważne, że mogła złamać nogę, uderzyć się w głowę, zamarznąć i umrzeć... Ważny był płaszczyk. :) Kurwa, aż mnie ścisnęło i wielu millenialsów też pewnie by ścisnęło... To jest to, o czym mówiła terapeutka - z pozoru nic wywołuje u mnie takie triggery, że aż potem boli mnie głowa i żołądek.
Naszych rodziców, pokolenie baby boomers, wychowały ofiary wojny i taka właśnie mentalność, z kolei ich dziadkowie przeżyli DWIE wojny światowe - to jak oni wszyscy mieli być normalni? Spierdolenie trzech pokoleń skumulowało się w mojej skromnej, zaburzonej osobie. :)
Ale wciąż... Czasem rozumiem matkę i ojca i czuję ich ból, ale czasem jestem na nich w kurwę zła... Ale wiem, że będzie tak, że i to przepracuję na terapii i w końcu uwolnię się od tej pokoleniowej traumy. Dzięki terapii mam dużo więcej zrozumienia dla mojego ojca... i niestety, czy mi się to podoba czy nie, jestem do niego bardzo podobna. Na szczęście przyszło mi żyć w nieco lepszych czasach, niż czasy młodości moich rodziców.
Na cmentarzu znalazłam też grób ze znajomym nazwiskiem - sąsiadów babci i ojca z dawnych lat. Mama potwierdziła imiona i wyszło, że to ojciec rodziny i... jego córka, z którą moja mama miała zatarg, bo kobieta za młodu smaliła cholewki do mojego ojca, a on wolał moją mamę. Oświadczyłam kiedyś mamie, że jak spotkam tę kobietę kiedyś na cmentarzu i znowu coś jej powie po chamsku, to pani wyjdzie z płaczem... No cóż. Zmarła rok przed moim ojcem, a była od niego trochę młodsza.
Tak czy owak, na grobie mojej babci były znicze, czyli ktoś tam przyszedł na Wszystkich Świętych. Nie wiem kto odwiedza jej grób, czy jakaś rodzina o której nie wiem, czy jacyś inni ludzie, z którymi mój ojciec lata temu pozrywał kontakt...? Dlaczego pozrywał - teraz już to wiem i robię tak samo. Na swoje szczęście ja, w przeciwieństwie do ojca, jestem świadoma swoich problemów psychicznych i coś z nimi robię. No i mam swoją przystań - Misia, i nasz przyszły Dom. Mój ojciec nigdy nie miał bezpiecznej przystani.
A z milszych tematów... Po wizycie na cmentarzu na ul. Francuskiej (tam pochowany jest brat mojego dziadka, który był kochanym wujkiem, jego żona, którą pamiętam słabo i matka wujka i dziadka) pojechaliśmy na Mariacką. Mariacka jak zawsze pełna ludzi, ale na szczęście nie było żadnych pijanych awanturników, jak to się zdarzało w czasach moich studiów licencjackich... Co nas niesamowicie zaskoczyło - ulica tak zwana Tylna Mariacka i taki parking, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałam. Moja mama powiedziała, że widziała taki tylko raz, w... Australii. :)
No zobaczcie sami:
Potem jeszcze poszliśmy na kawę do takiej malutkiej kawiarenki. Mieli tam też... lody dla psów, ale jako że Niura ma wrażliwy układ pokarmowy, woleliśmy nie ryzykować. :P
Chwilę po nas do kawiarni wszedł ojciec z dwójką dzieci w wieku ok. 7-9 lat, już się miałam krzywić, ale dzieci zachowywały się spokojnie i były ogarnięte. Dzięki terapii nie pałam już taką niechęcią do dzieci jak wcześniej - w sensie, pałam tylko do tych, które ryczą i hałasują. A takie starsze ogarnięte - niewrzeszczące i zachowujące się normalnie - już mi nie przeszkadzają. Ba, czasem miło patrzeć na interakcje takich dzieci z rodzicami i widzieć, że jest wielka szansa, że one wyrosną na ogarniętych życiowo i zdrowych psychicznie ludzi.
Do domu wróciliśmy pod wieczór.
piątek, 8 listopada 2024
Spróbuj mnie zdjąć!
Ostatnio czuję się lepiej.
Za niecałe dwa tygodnie będę mieć operację i tak sobie myślę, whatever, byle mieć to już za sobą. W przyszły czwartek jedziemy do Łodzi, w sensie, interesuje nas inne miasto, ale w Łodzi się zatrzymamy, u Miśnej ciotki. Nie wiem co na to teściówka, ale musimy robić swoje. Wszystko wyjdzie za tydzień w praniu. To ważny wyjazd i dużo od niego zależy. Terapeutka powiedziała w środę, że nasz pomysł jest bardzo dobry i po prostu musimy działać.
Byłam dzisiaj u lekarki z moim rozjebanym paznokciem na małym palcu, ale powiedziała, żebym najlepiej poszła z tym do podologa, to jakoś mi ogarnie ten palec. Muszę w poniedziałek tam zadzwonić, mam nadzieję, że nie zapomnę.
Zaszłam też dzisiaj z mamą do kwiaciarni niedaleko mieszkania po babci, bo mama chciała kupić chryzantemy w promocji. Przy okazji zobaczyłam ozdoby na okno zrobione na drukarce 3D i frezarce CNC, zrobiłam fotki i podesłałam Misiowi tak w ramach inspiracji. Brakuje nam tylko głowicy z laserem i też będzie można wycinać takie ozdoby. Głowica z laserem to bagatela 850 zł, ale może uda się ogarnąć temat za pomocą zamiennika z Aliexpress, który jest dużo tańszy. I tak wszystko chińszczyzna... Byle zgadzało się zasilanie. Będziemy pewnie te twory wystawiać na Vinted lub OLX. Niestety ciężko cokolwiek wypromować, kiedy nie ma się pieniędzy ani żadnych życzliwych osób, które zechcą podać dalej linka albo rozpuścić wici w pracy czy wśród znajomych... Pamiętam kto podał rękę, a kto życzył źle, tak swoją drogą. To jeszcze trochę boli, że człowiek leciał jak głupi żeby komuś pomóc, a teraz wszyscy znajomi irl na niego leją. Uważałam, że to zawiść i płacz po stracie frajera, który zawsze wszystko zrobił za darmoszkę, ale ziomek mi wyjaśnił, że no... czasem tak jest w życiu, że więzi się zrywają, bo każdy ma swoje życie, pracę, rodzinę. Tak jest też u mnie, nie będę mówić że koleżanki i koledzy sprzed x lat są dla mnie ważniejsi, niż mój narzeczony... Jestem schizotypem i jeszcze nie do końca rozumiem takie rzeczy. Ale i tak rozumiem już dużo więcej, niż kiedyś.
Dzisiaj byliśmy też w sklepie charytatywnym, oddać trzy worki z ciuchami i różną drobnicą. Milion razy bardziej wolę ten sklep od facebookowych grup typu "Śmieciarka jedzie", bo mam dość użerania się z debilami, którzy zawracają dupę, a potem nie przychodzą po rzeczy, albo wymyślają jakieś bzdety, tak jakby mój czas się w ogóle nie liczył. Panie jak nas widzą, zawsze są zadowolone, że jest nowa dostawa. :) Wynieśliśmy też trzy inne worki pod klatkę - bo była zbiórka, ale tam wystawiłam stare i zniszczone ciuchy, których ze względu na powyższe defekty nie oddałabym do sklepu charytatywnego. Odkąd jestem z Misiem, pozbyłam się nawyku bezmyślnego kupowania ciuchów. To pozytywna kropelka w morzu mojego zakupoholizmu... Przynajmniej jest więcej miejsca w szafach, a jedyne co kupuję na bieżąco, to bielizna (moje ulubione gacie, 17 zł za dwie pary w Action :)) i od czasu do czasu t-shirty.
Musielibyśmy jechać jeszcze do Katowic na zaległe groby, ale strasznie nam się nie chce. A auto też nie jeździ na wodę... Jutro i tak nie pojedziemy, bo Miś puścił wydruk na 17 h. Jakoś nie mam już ochoty na cmentarne klimaty, a poza tym myśl o rozwalającym się pomniku na grobie mojej drugiej babci i fakcie, że ten grób trzeba opłacić bo mój ojciec x lat tego nie robił, powoduje u mnie silny dyskomfort psychiczny. W mojej sytuacji finansowej stawianie nowego pomnika za ~10k to po prostu byłby zwykły idiotyzm, ale jednak chciałabym, żeby ten grób był opłacony... A tutaj też zniechęca mnie fakt, że to cmentarz parafialny i muszę dać w łapę przedstawicielowi wiadomej mafii, której nienawidzę do szpiku kości.
A poza tym nic innego się nie dzieje. Grywam w Silent Hill 2 ucząc się pokonywać własne słabości i ograniczenia (nie, nie chodzi o to, że boję się pikselowych potworków), jak się denerwuję to drama, jak się wyciszę i skupię - idzie! I takie stąd wnioski. Trochę też rysuję, ale wciąż za mało, mniej niż bym chciała. Niestety dawno nie czytałam żadnej książki.
Jestem już trochę zmęczona. Dobranoc.
niedziela, 3 listopada 2024
Quiet Mountain
Miałam tu pisać tylko o rzeczach zwykłych, błahych i przyjemnych, będzie trudno w obecnej sytuacji, ale chociaż spróbuję.
Ostatnie dni u mnie to ciągle dołki/załamania/somaty - nerwobóle, bóle głowy i bóle brzucha, tak w kółko, czasem z dłuższą przerwą... Sprawy stanęły w miejscu, bo ktoś gwiazdorzy a nie powinien (tylko niestety ma problem ze zrozumieniem dlaczego nie powinien), a im bliżej terminu mojej operacji, tym bardziej świruję. Przeraża mnie nie operacja, czy pobyt w szpitalu (trzy lata temu miałam dużo poważniejszą operację i wyszłam z tego bez żadnego szwanku) - przeraża mnie perspektywa kilkudniowej rozłąki z Misiem. Zdaję sobie sprawę z tego, że zdecydowana większość z was tego nie zrozumie, bo "normalna kobieta musi odpocząć od chłopa"... Nasz związek działa na zupełnie innych zasadach i nie obowiązują w nim prawa normików. Jeśli komuś to się wydaje śmieszne czy niedorzeczne - drzwi są tam.
29 listopada mam z kolei komisję w sprawie nowego orzeczenia o niepełnosprawności. Tutaj akurat jestem spokojna, bo skoro mam całkowitą niezdolność do pracy orzeczoną w ZUSie, to orzeczenie pójdzie bez problemów. Tylko muszę pamiętać o legitymacji i złożyć nowy wniosek o zasiłek pielęgnacyjny.
Jedyną dobrą wiadomością, jaką dzisiaj przeczytałam, było to, że od stycznia 2025 roku kombinacja renty socjalnej z rodzinną - czyli to co pobieram, wzrośnie całkiem ładnie. Jakieś światełko w tunelu, że będzie lepiej i pospłacam te różne gówna szybciej...
Dzisiaj próbowałam rysować, ale niespecjalnie mi idzie. Przy tym rysunku jest mnóstwo dłubania, które zamiast relaksować - męczy... Gdzie te czasy, że człowiek lubił wyzwania...
Poza tym gram w Silent Hill 2 na PlayStation 5. To jest moja pierwsza w życiu styczność z tą serią, w oryginały nigdy nie było mi dane zagrać - bo nie miałam za młodu żadnej konsoli, a na komputerze (drewnianym) umiałam grać tylko w FPSy i TPP ale strzelanki.
No i cóż - ta gra to horror i faktycznie są mocniejsze momenty, ale głównie przy niej śmieszkuję. Bohater chyba jest napruty przeciwpsychotycznymi dawkami co najmniej trzech rodzajów neuroleptyków, bo inaczej nie umiem wytłumaczyć jego zachowania ("Ulicą wymarłego, przerażającego miasta idzie dziwaczne humanoidalne stworzenie? A pójdę sobie za nim, co złego może się stać" itd.). :) Podobają mi się przeciwnicy, zwłaszcza Manekin, którego ochrzciłam Nogi Nogi Nogi Nogi. Dzisiaj po raz pierwszy wiedziałam też Piramidogłowego (jeszcze z bezpiecznego miejsca), nie powiem, ten gość akurat robi wrażenie.
Ale niestety także dzisiaj przestałam się stresować potworkami, a zaczęłam wściekać na ciągłą konieczność szukania kluczy. xD No ale takie są uroki mechanik sprzed 23 lat. A co do tego śmieszkowania... No, przeczytałam w życiu tyle książek o Holocauście i obozach koncentracyjnych, że fikcyjne upiorne postacie na ekranie telewizora oraz związane z nimi problemy psychiczne nieistniejącego faceta nie są dla mnie zbyt przerażające. :')
Podobno prawdziwa akcja i prawdziwe strachy mają się zacząć dopiero w lokacji Szpital.
W Silent Hill wszystko jest creepy, także wypchany jeleń (wypchane zwierzęta ogólnie są creepy, a co dopiero w takim miasteczku!). Ten na szczęście nie chce zabić protagonisty tak jak wszystko inne co tam rezyduje, tylko po prostu zdobi ścianę.
poniedziałek, 28 października 2024
Nigdy dość...
Notka miała być zupełnie inna, ale niestety wyszedł mi mocno osobisty esej, a postanowiłam sobie, że już nie będę się uzewnętrzniać w publicznych miejscach w necie.
Zresztą ile do wuja pana można to wałkować...
Wnioski z ostatnich dni mam dwa.
Pierwszy - czemu dziwię się, że mój mózg to zgniła gąbka, skoro przez mnóstwo czasu zajmuję się głupotami, szczególnie social mediami? O forach tak nie napiszę, bo pisanie i czytanie mojego forum Schizotypowo jest dla mnie pomocne i konstruktywne. Mam tam fajnych ziomków "z branży", to są ludzie, którzy przeżywali i przeżywają to co ja, mają tę samą diagnozę, podobne problemy, cieszę się, że mogę dawać im takie miejsce gdzie mogą w spokoju i bezpiecznie pisać o tym co się dzieje w ich głowach. Że stworzyłam przyjazne miejsce, do którego ludzie chcą wracać.
Ale Facebook i te inne pierdy? Szukam "miłości" matki i ojca na FB, na Instagramie, na forach, na blogach, ale tam jej nie znajdę, bo po prostu jej nie ma w tych miejscach. Od głównych zainteresowanych też już jej nie dostanę - ojciec nie żyje, a moja mama nie umie w dojrzałą miłość do dojrzałej córki. Muszę się z tym pogodzić, wybaczyć i pójść swoją drogą. Samotna, zaszczuta i opluta mała dziewczynka wewnątrz mnie niestety ciągle jeszcze płacze, a ja nadal nie umiem ukoić jej bólu...
Mam ukochanego, jesteśmy razem już 3,5 roku, to bardzo dużo mi daje, ale jeszcze minie sporo czasu, zanim nasz związek naprawi 35 lat bagna.
Powinnam więcej rysować i grać, a nie szukać szczęścia w morzu gówna.
A drugi wniosek...
Dzięki rozmowom z moją przyjaciółką w końcu zrozumiałam, że mówienie i tłumaczenie pewnym osobom - rodzinie i znajomym - zawiłości swojej choroby, przeżyć starszych i nowszych i uczuć jest totalnie bezcelowe i bezsensowne. Żaden człowiek, który sam przez to nie przeszedł nigdy nie zrozumie, co to znaczy kiedy przez 30+ lat twój układ nerwowy funkcjonuje w trybie przetrwania. Tak samo jak ja nie zrozumiem nigdy jak to jest być, nie wiem, himalaistą czy wodzem plemienia rdzennej ludności Ameryki Północnej. No i tyle.
Więc próżno tłumaczyć, próżno gadać, złościć się, kląć, produkować, smucić się. Oni i tak gówno zrozumieją, bo znają tylko swoje wąskie szufladki i proste osądy, typu lenistwo, rozpieszczenie, złe wychowanie, chamstwo, zadufanie w sobie, niewdzięczność itp. No i tyle.
Pies ich wszystkich trącał. Trzeba się skupić na tym, co dobre i ważne - na tworzeniu, na graniu, na książkach. Chociaż to czasem jeszcze boli, że nikt nawet nie próbuje cię zrozumieć, za to miewa zastrzeżenia i opinie. Ale niedługo nauczę się stawiać im granice bez wyjeżdżania czołgiem na miasto w celu zabicia muchy (upierdliwej, ale tylko muchy).
No i co jeszcze... Na razie drukarka i frezarka stoją, bo musi przyjechać nowy filament (ma być jutro w paczkomacie). Miś zamówił wczoraj dwie rolki z Rosa 3D, one pozwolą wydrukować kilka modyfikacji do drukarki no i będziemy lecieć dalej. Niestety brak pieniędzy na filament (i nie tylko) to dla nas spory problem... Tak czy owak, jestem dumna z Misia, że tak zajebiście ogarnął frezarkę i jej oprogramowanie i nie poddał się. Dzisiaj wymienił żarówki w aucie, i też działał ile trzeba. Zrobił wszystko bardzo dobrze, bez nerwów i spadku nastroju. :) Bardzo się cieszę, że on wygrywa ze swoją chorobą i idzie mu to mniej boleśnie, niż mi. To pozwala mi wierzyć, że najlepsze jest przed nami. :) Że jeszcze będzie na ten czynsz, whisky i ananasy. :)
A tymczasem zapraszam na mojego bloga po liczny kontent w postaci rysunków, fotek i opisów książek oraz na fotobloga, gdzie wrzucam zdjęcia nowsze i starsze mocno regularnie. :)
To tyle na dziś. :) Fotki dla atencji:
poniedziałek, 21 października 2024
No bo jesteśmy w tym razem
Ostatni czas był ciężki. Nie będę wdawać się w szczegóły, ale trochę już mi opadają ręce na to wszystko. Remont naszego pokoju wreszcie się zakończył, więc przez ostatnie trzy dni zapieprzaliśmy jak małe motorki i sprzątaliśmy i robiliśmy inne rzeczy. Miś przywiesił pięć półek i tablicę na różny stuff taką z Ikei, ja poukładałam kwiatki na parapecie i na półkach, puściliśmy setki prań, przesuwaliśmy meble, podłączyliśmy telewizor i konsole... A i tak jest jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia.
Jutro znowu wbije malarz, ale już na spokojnie - zaklei dziury przy futrynie w pokoju mojej mamy (wcześniej nie było tam dostępu) i zdrapie ten ohydny kilkuletni zaciek po zalaniu. Myślę, że nie zajmie mu to dużo czasu (3 h?), bo gość jest sumienny i pracuje bardzo szybko i wydajnie. Może w końcu będzie motywacja, żeby posprzątać ten burdel do końca...
Poczyniliśmy pewne inwestycje. Z pieniędzmi jest krucho, ale swoją ostatnią zdolność kredytową i ostatnie możliwości finansowe poświęciłam na dwie rzeczy: frezarkę CNC oraz drukarkę 3D, ale już nie takie biedactwo jak nasz stary Ender, tylko bardziej zaawansowany, wydajny i sprawny model.
Obie maszyny mają spore możliwości, mamy w planach robić jakieś rzeczy na zamówienie itp., może coś się z tego sprzeda. Ale podchodzimy do tematu na spokojnie i na luzie.
Jednocześnie zapraszam na nasze socjale:
Myślę też nad założeniem TikToka w celach promocyjnych, ale - delikatnie mówiąc - nie przepadam za tym medium.
Na razie to wszystko ogarniamy. Jako, że kończy się październik, mamy pewne pomysły, na przykład na drukowanie jakichś ozdób świątecznych.
Przy zamawianiu drukarki 3D oczywiście nie obyło się bez kwasu. Kurier z DPD zadzwonił spod klatki i zapytał, czy zejdę na dół po paczkę. Powiedziałam mu, że nie ma takiej możliwości. Więc łaskawie wniósł mi 13 kg paczkę na drugie piętro, ale był z tego faktu bardzo niezadowolony i oświadczył mi, że transport i wniesienie to osobne usługi (coś nowego!) i powinnam mu zapłacić 50 zł. xD Zasugerowałam mu zmianę pracy i oczywiście poszła skarga (bo to drugi raz w wykonaniu tego samego typa). Nie wiem, może koleś ma beef z szefostwem i robi wszystko, żeby zostać zwolnionym... Jest na dobrej drodze. A ja mam kolejną - obok Poczty Polskiej - firmę której będę unikać jak ognia.
Podoba mi się natomiast strona, w którą poszłam - już nie boję się ludzi i tego typu interakcji. Zachowałam się asertywnie, a nawet lekko agresywnie (ta, mam z tym ciągle problem), zamiast uciec z płaczem i przez kolejny miesiąc czuć się jak guano. Jeśli nie lubisz nosić paczek, to nie zatrudniaj się jako kurier - czego nie rozumiesz...?
Anyway.
Miś już ogląda różne modele i projekty i się jara, a ja jestem uradowana, że widzę go w końcu zaangażowanego i pełnego energii. :)
Kilka fotek:
Moje stanowisko po remoncie :)
piątek, 11 października 2024
palę mosty, zrobię pęgę
Ostatnio było słabo. Nie wiemy na czym stoimy i trzeba się dowiedzieć. Czy pewne ważne osoby zechcą nam pomóc, czy może zostaniemy na lodzie...? Okaże się.
Wiem, że nie ma sytuacji bez wyjścia, zawsze jest rozwiązanie, zawsze znajdzie się pomysł.
Póki co dałam sobie spokój z Inktoberem, po prostu zamiast chęci do zabawy zaczęłam czuć presję. A co to za radość, rysować pod presją i wręcz przymusem...? Zwłaszcza, że i na co dzień nie brakuje mi pomysłów... za to weny i chęci - owszem.
Widocznie nie jestem jeszcze odpowiednio zregenerowana psychicznie. A może po prostu wszystko się zmieniło i tyle, a ja znajdę przyjemność w czymś innym.
Tymczasem remont trwa, jutro malarz nie przyjdzie, bo ściany jeszcze nie zdążyły wyschnąć no i bez sensu, żeby się fatygował. Ma przyjść w niedzielę. Mam nadzieję, że wyrobi się do tej środy, bo już mamy potąd tego chaosu i burdelu. Zostało malowanie ścian, założenie paneli (dzisiaj przywiózł je kierowca z Obi) i jeszcze kilka drobiazgów. Chciałabym, żeby kotki i psica wróciły już do domu...
Chciałam jeszcze pojechać do Ikei po półki i kilka rzeczy, ale nie wiem jak to wyjdzie finansowo i wszystko wskazuje na to, że póki co będzie dupa a nie zakupy.
Dzisiaj przyszedł polecony, że komisję w sprawie nowego orzeczenia o niepełnosprawności będę mieć dopiero 29 listopada. Zdenerwowało mnie to, bo - mimo że orzeczenia wydane w pandemii są ważne pół roku dłużej - prawo do zasiłku pielęgnacyjnego wygasa no i będę bez niego do plus minus stycznia. Nie są to jakieś wielkie pieniądze, ale zawsze coś. Urząd tak odległy termin uzasadnił tym, że nie mają pod ręką żadnego psychiatry do komisji (bo to nie ZUS i się starają, trochę mnie to bawi), ale mam możliwość odwołania się. I zamierzam z niej skorzystać, bo 20 listopada idę przecież na operację przepukliny. Oczywiście przepuklina to maksymalnie trzy dni w szpitalu, ale też nie wiem jak się będę czuła itp.
Z lepszych newsów, które napawają mnie optymizmem: kupiliśmy takie coś. Ja za bardzo nawet nie wiem czy można to nazwać jakimś jednym słowem :), ale mój Miś od dawna ma na to fazę i trochę pomysłów. To nie koniec inwestycji - kiedy odzyskam zdolność kredytową, kupimy drukarkę 3D Bambu Lab P1S Combo. Do drobnicy zostanie nasz stary Ender.
Tym razem podchodzimy do tematu na spokojnie. Nie goni nas ZUS ani urząd skarbowy. Jeśli jakiś debil napisze nam coś niemiłego na socjalach, bez konsekwencji można go zablokować, bo nie jesteśmy firmą i możemy mieć wywalone. Może uda się cokolwiek wypromować. Zawsze cichutko siedziałam w kąciku, bo bałam się cudzej opinii i krytyki. Bałam się promować własną twórczość i to co robię i lubię. Byłam klaunem całe życie, przy Tobie zostałam lwicą, parafrazując mojego ulubionego rapera. A lwica ma pazury i kły i potrafi ich użyć.
No i jeszcze na koniec pochwalę się (albo i nie), że ostatnio nawet trochę czytałam, ale marnie mi szło i znowu nie mam na to ochoty (a książka super). Nie wiem, nie wchodzą mi książki i nie wiem czego to wina. Regresu, zmęczenia, bycia zestresowanym, ciągłych somatów, lęków, niepokoju, neuroleptyków, choroby, nie wiem.
Na pewno jestem przebodźcowana internetowym szitem. Ale na życie w cyfrowej ascezie jeszcze przyjdzie czas.
Kupiłam sobie też Planescape Torment & Icewind Dale Enhanced Edition na Switcha i wyszło, że zapomniałam jak gra się w gry tego typu. XD Chyba będę musiała obejrzeć to i owo na YT... Ta, w czasach jak takie gry były na topie, to najpierw o własnym komputerze mogłam sobie co najwyżej pomarzyć, a potem twierdziłam, że nie umiem grać w nic poza FPSami. :') Ale nie obwiniam się już i mam dla małej/młodszej siebie dużo empatii. To poradziła mi terapeutka, spojrzeć na tę odrzuconą, samotną małą dziewczynkę i przytulić ją.
Teraz ta dziewczynka jest już dojrzałą kobietą, ma kogoś, dzięki komu nie czuje się odrzucona ani samotna, ma też własne pieniądze i może kupić sobie grę jaką tylko zechce na platformę jaka tylko jej się zamarzy. Nie jest zdana na łaskę i niełaskę ludzi, którzy albo mieli ją w d... albo ostentacyjnie okazywali jej pogardę. Tak, okazywali pogardę małemu dziecku, którego jedyną winą było to, że urodziło i wychowało się w dysfunkcyjnej rodzinie. Rodzina, grono pedagogiczne, wychowawcy, opiekunowie, ksiądz wikary... Chociaż ksiądz wikary ma u mnie dług wdzięczności - bo to właśnie on zasiał ziarno, z którego wykiełkował potężny ateistyczny baobab.
Jakkolwiek by nie było - przeszliśmy z Misiem, oboje, przez takie gówna i syfy, że hej. Byliśmy sami, samotni, bez pomocy, bez wsparcia. Przetrwaliśmy. Teraz jesteśmy dorośli, jest Doktorek, jest terapeutka, są leki, są instytucje. Czasami jeszcze troszkę zdarza nam się w to wątpić, ale prawda jest taka, że razem jesteśmy po prostu kurewsko silni. :)
ps. zapraszam na mojego głównego bloga oraz do archiwum fotek :)
piątek, 4 października 2024
Sunrise, sunset...
Ostatnie dni były fatalne, znowu stoczyłam wojnę nuklearną z moją matką i dzisiaj przez większość dnia byłam z tego powodu bez sił. Nie będę tutaj pisać szczegółów ani nakreślać sytuacji, po prostu relacje moje z moją rodziną generacyjną, a szczególnie matką, nie są teraz ani łatwe, ani dobre.
Jeśli relacja moja i mojej matki ma się kiedykolwiek polepszyć czy nawet uratować, MUSZĘ się stąd wyprowadzić. Na szczęście wieści od teściów są pomyślne. Ogarnęli swój palący problem z pewną nieodpowiedzialną osobą, która narobiła kaszany i myślę, że za niecałe dwa tygodnie ruszymy za naszymi sprawami. :)
W mieszkaniu mamy trwa remont, ale najgorsze za nami. Zostało położenie paneli i pomalowanie ścian. Temat póki co zmierza ku końcowi - stanęło na jednym pokoju. W sumie są: nowa instalacja elektryczna, nowe drzwi wewnętrzne i ościeżnice, całkowity remont średniego pokoju (tego, w którym się gnieździmy). Wydaje się, że to mało (bo są jeszcze dwa pokoje, kuchnia, łazienka i malutki przedpokój), ale poszło na to tyle pieniędzy, że głowa mała. Takie są efekty zapuszczenia mieszkania przez 20 lat. Mama jest trochę sama sobie winna, ale trochę nie, bo to wszystko jest skomplikowane.
Mój humor poprawia myślenie o naszym przyszłym miejscu. Obgadujemy różne rozwiązania techniczne, zastanawiamy się jakie prace trzeba będzie wykonać, myślimy nad meblami, nad osiatkowaniem balkonów (bo kitki).
A potem myślę o czekającej mnie w listopadzie operacji przepukliny okołopępkowej i dostaję lęków... Hydro znowu idzie w ruch i tak w kółko.
Jutro mamy jechać z moją matką do Obi, żeby pooglądała panele podłogowe i dostępne kolory farb. Trochę mi się nie chce, ale powiedziałam jej, że możemy ją wziąć, no to weźmiemy. Trochę mam dość tego chaosu i kilku innych rzeczy.
No i znowu miałam rozkminy o internetach... Nie usunę FB. Bo FB to nie tylko trolle, hejt, wyzwiska, chamstwo, spam i scam. Za pomocą FB można również czynić dobro. Zaangażowałam się w bazarek charytatywny dla pani, która ma pod opieką mnóstwo kotków, ale nie ma fundacji - jakkolwiek trzeba tę trzódkę leczyć i wykarmić. Co jakiś czas podsyłałam jej jakąś karmę, żwirek czy coś, a teraz wystawiam różne fakty na bazarku. Z okazji porządków po remoncie i perspektywy przeprowadzki pewnie wpadnie ich więcej.
Poza tym bez zmian będę sobie publikować rysunki i inny kontent na pejach. Prywatne konto na Insta bardzo zawęziłam, konto ze zdjęciami zostaje jak było. Forum Schizotypowo ładnie się rozwija i cieszę się, że ludzie tam piszą. Inne tak sobie, ale jakiś ruch jednak jest, co do trzeciego zobaczymy czy będzie się opłacało odnowić domenę. Jeszcze jest czas na takie plany i rozmyślania.
Odkąd ogarnęłam i zrozumiałam, że moja potrzeba bycia zauważonym i docenionym to "tylko" pokłosie mojej traumy z dzieciństwa, a nie braku talentu czy bycia zjebem, jest mi dużo łatwiej. Nabrałam dystansu do wielu spraw. Rysuję już tylko dla przyjemności i własnej satysfakcji. Po prostu, co chcę, jak chcę, tak jak mam ochotę, tak jak lubię. A jak ktoś skrytykuje? Subtelnie pokażę mu gdzie są drzwi. Moje życie, moje zasady.
Prawdopodobnie pousuwam też osobne strony z komiksami i wrzucę to wszystko po prostu do odpowiednich kategorii na moim głównym blogu. Czy ktoś poza ludźmi z Discorda będzie to czytać? Nie wiem i w sumie to nie ma znaczenia. Za dużo mam tych pierdołek, porozsypywanych tu i tam. Trochę mi się nie chce. I czuję coraz silniejszą potrzebę izolacji. Postępuje bardzo powoli, ale też wyraźnie ją czuję. Z chęcią pożegnam ten kurwidołek, w którym przez 38 lat spotkało mnie niewiele miłych rzeczy, za to całe mnóstwo bardzo złych. I z chęcią pożegnam się z ludźmi, którzy zadawali się ze mną tylko dlatego, że wyświadczałam im darmowe przysługi albo że akurat im się nudziło. A już z największą chęcią zmienię nazwisko ojca na nazwisko Misia.
Jedyne co, to chciałabym bardziej skupić się na czytaniu i graniu, bo to akurat idzie mi wyjątkowo słabo. No i jest też plan na siłownię, ale to dopiero po przeprowadzce - raz, że finanse, a dwa, muszę się przecież zregenerować po operacji.
Kupiłam sobie wczoraj w Housie bluzę i plecak, bo były przecenione. Mój facet, który jest zbyt ogromnym Niedźwiedziem żeby móc kupować ubrania w sieciówkach, dostał za to skarpetki (Halloweenowe i ze Sponge Boba :)). W planach jest wypad do Ikei, ale to chyba dopiero jak wrócimy od teściów, bo nie chcę przed rentą wydawać zbyt dużo pieniędzy.
A my... Czekamy. Teraz ten fragmencik pewnego mało znanego wiersza nabiera dla mnie zupełnie nowego znaczenia.
piątek, 27 września 2024
co następuje...
Krótko i na temat:
- Wczoraj, korzystając z faktu, że Niura jest u mojej mamy, byliśmy w ogrodzie botanicznym. Przetestowałam aparat, wyszło chyba dobrze, jestem zadowolona. :) Fotorelacja tutaj
- Mój główny blog zmienił trochę imidż, lubię ten szablon, bo przynajmniej ma przejście z trybu jasnego na ciemny
- Moje konto na Instagramie ma nową nazwę. Kontent ten sam. :)
środa, 25 września 2024
Konie po westernie
Dzień był bardzo intensywny i padamy już trochę na ryj.
Faktem oczywistym jak to, że woda jest mokra jest, że nasza energia jest mocno limitowana. Marzył mi się dzisiaj spacer do ogrodu botanicznego w celu przetestowania nowego aparatu, ale niestety okazało się, że robota zawaliła nas po uszy.
Miś wyniósł całą resztę śmieci po wymianie drzwi, czyli szyby ze starych drzwi i rozczłonkowane ościeżnice (metalowe i drewniane), ja mu trochę pomogłam, ale niewiele, bo jak pisałam nie mogę dźwigać i jestem słabsza od muszki owocówki ze złamaną nogą.
Ale też starałam się zrobić coś pożytecznego. Przeniosłam wszystkie kwiatki z parapetu w naszym pokoju na inne okna, podlałam je, puściłam pranie, wyniosłam śmieci (papier i plastik). Potem pojechaliśmy z moją mamą na zakupy, bo trzeba było kupić paszę dla kitków (trochę mnie to mierzi, że moja mama karmi je na każde miauknięcie, podczas gdy one nie powinny już tyle jeść, bo są prawie dorosłe... no ale na razie siedzą z babcią) oraz kilka rzeczy do jedzenia. Byliśmy wszyscy zmęczeni, więc na obiad była pizza (hawajska).
Wieczorem wróciliśmy do domu i akurat wbił malarz, który nie będzie malować, żeby przynieść sobie zawczasu narzędzia. Ustaliliśmy, żeby jednak zaczął w poniedziałek, bo niestety nie wyrobiliśmy się z odsuwaniem mebli. Trzeba będzie jeszcze pościągać wszystkie książki z jednej z półek (trochę ich jest), no i matka musi się ustosunkować do kwestii zamówienia nowej szafy. Ona niestety ma duży sentyment do starych śmieci i nie znosi wydawać pieniędzy na cokolwiek, bo rzekomo nigdy ich nie ma (to pewnie przez jej zaburzenia lękowo-jakichśtam). Czasem jeszcze mnie to denerwuje (ta, byłam przez lata naznaczona parentyfikacją), a potem myślę sobie, że to jej życie i jej rzecz.
Sprawa z inbą z Miśną rodziną nie posunęła się do przodu - w sensie, Miś nie dzwoni póki co do rodziców, bo znowu powiedzieli mu kilka przykrych i niesprawiedliwych słów. Na ogół myślę, że to wszystko się uda i będzie ok, poradzimy sobie ze wszystkim, rodzina pomoże... a czasem nachodzi mnie takie zwątpienie... Staram się nie poddawać i myśleć pozytywnie. Prawo przyciągania, c'nie?
Na razie jest co robić w mieszkaniu mojej matki.
Jakoś się w końcu wygrzebiemy z tego bajzlu...
Czasem miewam lęki, czasem czuję się ok, ale teraz jestem po prostu zmęczona.
poniedziałek, 23 września 2024
teraz i wtedy
Dzień raczej słaby. Miś się źle czuł, ja za nim, ale jakoś wieczorem pozbieraliśmy się do kupy. Przekonałam się, że znowu nie panuję nad agresją (tym razem "tylko" słowną), aż mnie ziomek upomniał i miał rację. Dodatkowo miałam spory dołek, bo niechcący wystraszyłam naszą koteczkę, a ona wciąż nie jest w pełni oswojona i przeżyła przeze mnie stres. :(
Poza tym niewiele zrobiłam, podlałam kwiaty na balkonie, puściłam dwa prania, byłam z mamą w Lidlu. Myślałam o graniu i rysowaniu, ale jakoś mi się nie chce, a robi się coraz później... Mieliśmy też jechać do Obi, ale nie było ani nastroju, ani ochoty.
Nasz słaby stan jest spowodowany inbą jaka wydarzyła się wczoraj w rodzinie mojego Misia, po prostu pewna osoba mająca problemy ze zdrowiem odwaliła po całości i teraz mamy ciężką rozkminę czy nie narobiła po drodze jakichś długów, co niestety może mieć negatywny wpływ na ważną dla nas sprawę...
Trochę nie wiem co z tym zrobić i jak to ugryźć... Może terapeutka będzie mieć jakiś pomysł.
Tymczasem jutro będę czekać niecierpliwie na kuriera. :) Tia, kupiłam sobie na raty (do udźwignięcia, spokojnie moje stroskane ziomy XD) lustrzankę Canon EOS 2000D. Bo miałam rozkminę, że kurdebele, fotografuję od 19 lat, różnymi aparatami, różnymi telefonami, a w sumie nie mam żadnej wiedzy teoretycznej o fotografii, nie znam zasad, nie znam pojęć. Paradoksalnie nie przeszkadza mi to w zrobieniu od czasu do czasu jakiegoś niezłego zdjęcia, ale... Mam ochotę nauczyć się fotografii. :) Po prostu, zwyczajnie, dla siebie, dla naszych spacerów, dla własnej satysfakcji.
Mój ojciec też lubił robić zdjęcia, sam wywoływał je w babcinej łazience. Robił bardzo dobre zdjęcia, niestety kiedy miałam plus minus 4 latka, porzucił swoją pasję, by całkowicie zagłębić się w nowej - piciu wódy.
Jego zdjęcia są tutaj, w mieszkaniu mojej mamy, w pudle na najwyższej półce w naszej szafie. Przed przeprowadzką przejrzę je i co lepsze zabiorę do naszego nowego gniazdka. Ładnie je oprawię i będą przypominać mi o dobrych stronach mojego ojca (tak, miał takie).
Przypominam, że moje jakże bogate archiwum fotograficzne sukcesywnie wrzucam na mojego głównego bloga. Od czasu do czasu wrzucam też coś na Instagram.
No i dodatkowo (to w kwestii zakupów) jutro będą do odbioru (tym razem w sklepie stacjonarnym) słuchawki SteelSeries Arctis Nova 1 PS. Wybrałam je, bo raz widziałam na żywo i spodobały mi się - a wolę gąbkę niż tę chamską dermę, która potem się łuszczy i kruszy, a dwa - te białe jakoś szczególnie mi się spodobały.
I w sumie to tyle na dzisiaj. :)
piątek, 20 września 2024
Because
Przed południem przyszedł malarz, tak, ten który nie będzie nic malować i zrobił rekonesans. Powiedział, że zadzwoni do mamy lub do mnie w weekend i da znać kiedy ostatecznie zacznie pracę. Czeka nas wyniesienie wszystkiego z pokoju i jest to przerażające. A potem z drugiego. I trzeciego.
Tymczasem trochę ogarnialiśmy otocznie... Miś wziął się za piłowanie ościeżnic, żeby było łatwiej to wynieść, a potem wynosiliśmy gruz do big baga. W sumie, wynosiliśmy to za dużo powiedziane, bo ja wyniosłam może jedno wiaderko - przez przepuklinę i fakt, że mam siłę fizyczną na poziomie muszki owocówki, pomocnik ze mnie jak z koziej rzici trąbka. Ale za to umyłam naczynia.
Narobiło się od tego wszystkiego mnóstwo smrodu i pyłu, ale co zrobić. Tak to jest z remontem.
Jutro ciąg dalszy, tym razem Miś będzie ciąć drzwi - te stare drzwi ważą naprawdę dużo, a ja niestety nie mogę mu pomóc z wyniesieniem ich na śmietnik... Metalowe ościeżnice trafią do big baga, ale obstawiamy, że zaraz zabiorą je poszukiwacze złomu.
Po 15:00 pojechaliśmy do mieszkania po babci, poszłam z mamą do Lidla i Action. W Action kupiłyśmy rękawice robocze i ichnią torbę w śliczne jesienne zwierzątka. xd Na obiad było tak zwane chińskie, bo już nikomu nie chciało się nic gotować. Miś zamówił to co zawsze, mama makaron z warzywami, a ja zjadłam jakiegoś kurczaka po wietnamsku, pyszna panierka, ale mięso z udek takie sobie. Wolę filet zwykły albo w cieście kokosowym. :) Szkoda, że nie ma filetu w tej panierce po wietnamsku.
Wieczorem mama wzięła psicę i poszła nas odprowadzić do auta, my wróciliśmy do domu i nie wiadomo kiedy zrobiła się 23:00.
czwartek, 19 września 2024
Witamina B12 weszła za mocno
Nie, ten tytuł to nie żart.
Odpowiednia suplementacja w leczeniu schizofrenii i pokrewnych to temat na poemat. Ilu ludzi, tyle sposobów i opinii. Co szkodzi jednemu, pomoże drugiemu, a u trzeciego nie będzie w ogóle żadnego efektu... Ludzie "z branży" wymieniają się różnymi trikami i sposobami, ale wiadomo - wszystko na własne ryzyko.
Kontekst: mam 38 lat, objawy psychotyczne zaczęły się u mnie w liceum (od lat nie mam żadnych), leczę się od października 2006 roku. Jestem w terapii i biorę grzecznie leki, w tym neuroleptyki.
Nie jestem jakąś newbie, znam siebie, znam swoje jazdy, znam swój łeb i swoją chorobę. Dodatkowo nie mieszkam sama, jest ze mną mój narzeczony, który od razu reaguje jak coś mi się dzieje.
No i tu i tam słyszy się, że w schizofrenii i pokrewnych ważna jest suplementacja witaminy B12. Ziomek kupił paczkę tabsów po 100 jednostek. Ja kupiłam w aptece jakieś forte, po 400 jednostek. Początkowo wszystko było ok, ale od dwóch dni zaczęłam czuć ogromne rozdrażnienie, nerwowość i agresję. Źle spałam. I nawet wczoraj rano śmieszkowałam, że muszę wziąć hydro, bo jeszcze kogoś pobiję i mnie zgarną do szpitala...
Faktycznie rano wzięłam hydro, uspokoiłam się, wygadałam u terapeutki i trochę zeszło ze mnie to ciśnienie... Podczas obiadu i wizyty u mamy też było w porządku, pomijając fakt, że często bolał mnie brzuch i głowa. Ale to przecież równie dobrze mogły być somaty, bo mam je bardzo często...
No i wyszło, że jednak nie. Po południu wzięłam drugie hydro na wyciszenie (doktorek mówi, że 40 mg w ciągu doby mogę spokojnie brać, jeśli mam taką potrzebę), zaczęłam zamulać, ale było ogólnie ok, aż tu nagle... W pobliżu naszych okiem wydzierał się jakiś pijany kibol. W tej okolicy to ogólnie standard, ale usłyszałam dwa pojedyncze słowa, które wzbudziły moją czujność... Bo tak się składa, że naczelny osiedlowy alkoholik (praktykujący małpie zachowania typu wrzeszczenie na ulicy) to koleś w moim wieku, którego pamiętam ze szkoły (w której byłam bez litości gnojona), a potem był facetem takiej jednej idiotki, z którą miałam wątpliwą przyjemność studiować (notorycznie naśmiewała się ze mnie ze swoją równie zidiociałą przyjaciółką - baby mające wtedy 25 lat, a mózgi gimnazjalistek)...
No i "układanka" ułożyła się w "całość". Pojawiło się znane poczucie zagrożenia, irracjonalny strach i wielki niepokój... Tak bardzo dawno tego nie czułam, że w pierwszej chwili zapomniałam... Tak, właśnie tak zaczynają się objawy psychotyczne.
Ale ok, zaczęłam racjonalizować. Nie mam z tym gościem żadnego beefu - a nawet jeśli on ma jakiś problem z moją osobą, to jego zmartwienie. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, nie dzieciakami z patologicznej szkoły lat 00. To nie ja zachowuję się jak upośledzony szympans. Po drugie, gdyby tylko z jakiegokolwiek powodu wyskoczył do mnie z łapami, mój facet - zwany Misiem z miłości i z postury niedźwiedzia - przypierdoli mu, mówiąc kolokwialnie. Teściowa też pomogłaby go udupić, bo z racji zawodu ma taką możliwość.
Wzięłam 74 mg Latudy i po dłuższej chwili poszliśmy spać. Spało mi się dobrze, nie śniły mi się żadne bzdury i było ok. Teraz tylko trochę boli mnie głowa, ale psychicznie jestem stabilna.
...więc powiedzmy, że mimo bólu głowy i barków jestem gotowa na nowy dzień. Dzisiaj chcemy jechać z moją mamą na zakupy, chciałam też w końcu porysować - bo wcześniej nie byłam w stanie, zobaczymy co z tego wyjdzie. Muszę też kupić jakąś dużą doniczkę (w Auchanie) i lepy na ziemiórki (na Allegro - ta, rozpoczynamy coroczną akcję eksterminacji tego syfu). To tyle.
wtorek, 17 września 2024
co za dzień...
Miałam zacząć ten blog optymistycznym wpisem, ale dzisiaj się kur*a nie da. Dzień był naprawdę słaby.
Ostatnio ciężko mi znaleźć spokój i równowagę, mnóstwo rzeczy mnie denerwuje, a nawet doprowadza do furii. Czuję silne emocje, nieadekwatne do sytuacji i nie zawsze nad nimi panuję. Ale to podobno proces - tak twierdzi terapeutka, do której swoją drogą zapomniałam napisać czy wróciła już z urlopu.
Dzisiaj wychodziłam z siebie kilka razy, albo naprzemiennie coś mnie dołowało.
Na koniec w ramach podsumowania tego gównianego dnia oczywiście dostałam somatów. Mam zawsze dwie opcje do wyboru: albo ból brzucha, albo nerwoból w barku i łopatce... Tym razem przypadł mi ból brzucha, na szczęście No-Spa i Hydroksyzyna dały radę.
Chciałoby się teraz wrzucić tu jakąś mądrość rodem ze szkolnej toalety z lat 90 typu "życie jest jak papier toaletowy"... Ale była też druga, że nawet ten papier toaletowy wie, że trzeba się rozwijać.
Jakby tego wku*wu było dziś mało, zepsułam moje forum psychiatryczne (to prywatne). Konkretnie, chyba, bazę danych - cokolwiek zrobiłam, nie mam siły ani ochoty się z tym użerać. I w sumie dobrze się stało, bo jedna osoba tam wcześniej dość mocno mnie zdenerwowała. Wiem, że nie zrobiła tego celowo ani tym bardziej złośliwie, ale jednak mnie to ubodło. No cóż, może dla starej ekipy śp. pan admin był fajny i miły - bo to nie ich wyzywał w psychozie publicznie od najgorszych i oskarżał o niestworzone rzeczy... Przypomniałam sobie to wszystko, a zwłaszcza fakt, że jego obelgi były wyłącznie wynikiem psychozy, bo ja mu nic złego nie zrobiłam. Miałam przez typa cały tydzień wyjęty z życiorysu, a moje stany lękowe sięgnęły Himalajów (znał wszystkie moje dane i adres). A typek, którego przed nim broniłam też okazał się później kawałem buca. Działo się, niestety... Czasami internet to naprawdę serious business.
No i starasz się, robisz coś, a tu komuś nie pasuje, bo "było lepiej"...
W końcu podjęłam jakąś decyzję. Bo brakuje mi takiego miejsca jak to stare forum w czasach sprzed upadku... No i proszę: k l i k Nie wiem, czy ktoś ze starej ekipy tam wbije, czy może się na mnie obrażą, że ciągle coś mieszkam i zmieniam... Przyzwyczaiłam się, że co chwila ktoś się na mnie obraża i pewnie za moment nie będę mieć nawet znajomych z internetu. To wszystko też jest skutkiem tego, że przed 35 lat swojego życia funkcjonowałam w totalnym chaosie. I chociaż moje życie zmieniło się na dużo lepsze, to jednak 3 lata to wciąż za krótko...
W ogóle po co mi ten blog? Założyłam, żeby pisać tu krótko o drobnicy związanej z moją chorobą, ale bez uzewnętrzniania się i dramatyzowania.
Tak sobie tu czasem coś niezobowiązująco napiszę. :)