niedziela, 10 listopada 2024

tu stacja Katowice

 Wzbraniałam się przed tym wyjazdem na groby, ale w sumie nie wyszło źle i był to całkiem udany dzień. 

Najpierw pojechaliśmy do Szopienic, na grób mojej drugiej babci, pradziadków, brata pierwszej babci i jego żony. Grób pradziadków i reszty rodziny ma się dobrze, bo dba o niego kuzyn mojej mamy i jego żona. Co do grobu babci... No, jest lepiej niż sądziłam, ale i tak średnio. Jak będą pieniądze, trzeba opłacić miejsce i grób, a potem znaleźć jakąś firmę kamieniarską, która da radę wyrównać pomnik, a następnie wyczyścić go i odnowić napisy na tablicy. 

Na cmentarzu było strasznie zimno i to tak bardzo, że nawet nie miałam ochoty robić żadnych zdjęć (ani na cmentarzu, ani w miejscu gdzie stoi rodzinny familok mojej babci ze strony mamy i przy okazji Kazimierza Kutza).  Mówię to jako osoba, która lubi zimno i jest wyjątkowo odporna na chłód. 

Swoją drogą, zauważyłam - tak, dopiero teraz, bo nie byłam tam od lat (na groby jeździła moja mama, a Miś i ja siedzieliśmy z babcią) - że na tablicy obok imienia babci jest miejsce na drugie imię... Zdaje się, że to miało być miejsce dla mojego ojca. No ale cóż, nie pykło, to stało się bardzo szybko, a ja tydzień później miałam mieć operację, i to dużo poważniejszą, niż przepuklina. Bałam się bardzo, i narkozy i tego czym okaże się ten guz. Gdybym w tym wszystkim miała jeszcze użerać się z księdzem... Ojciec był jakoś tam po swojemu wierzący (najwięcej jak sobie wypił), ale kleru nie trawił. Także fater spoczywa sobie na cmentarzu komunalnym w Zabrzu i sądzę, że jest mu to idealnie obojętne. 

Ale po co o tym piszę - zaczęłam myśleć o tych wszystkich nieszczęsnych relacjach rodzinnych... Na dodatek wcześniej w aucie przeglądałam Insta. Obserwuję profil takiej pani, która kolekcjonuje książki z czasów PRL, głównie dla dzieci bo miały super ilustracje, no i pokazuje swoją kolekcję na IG. 

Dziś zaprezentowała jedną z nich i: mama uznała, że dwuletni Ptyś jest debilem, bo zamiast pomagać jej i braciom w robocie woli śpiewać, tańczyć i się śmiać... Więc wezwała do chłopczyka lekarza, bo bała się, że jest "głuptaskiem". Z kolei mały Jasio był straszną ślamazarą, bo zamiast iść równo i raźnie przed siebie, w drodze do i ze szkoły patrzył się to na pieska, to na kotka, listki i kwiatki, aż w końcu zobaczył rysunek ze ślimakiem, no i taki to Jasio-ślimak. A tymczasem mała Ewcia pędziła na łyżwach i nagle wbiegł jej pod nogi zajączek i Ewcia się wyjebała... Chciała się rozpłakać, ale przecież była już duża i nie wolno jej było płakać, bo to nieładnie... Z pomocą przyszły ptaszki, piesek i wiewiórka i pomogły jej wstać oraz otrzepać płaszczyk. Bo jeszcze mama byłaby zła na Ewcię, że zniszczyła płaszczyk. Nieważne, że mogła złamać nogę, uderzyć się w głowę, zamarznąć i umrzeć... Ważny był płaszczyk. :) Kurwa, aż mnie ścisnęło i wielu millenialsów też pewnie by ścisnęło... To jest to, o czym mówiła terapeutka - z pozoru nic wywołuje u mnie takie triggery, że aż potem boli mnie głowa i żołądek. 

Naszych rodziców, pokolenie baby boomers, wychowały ofiary wojny i taka właśnie mentalność, z kolei ich dziadkowie przeżyli DWIE wojny światowe - to jak oni wszyscy mieli być normalni? Spierdolenie trzech pokoleń skumulowało się w mojej skromnej, zaburzonej osobie. :)

Ale wciąż... Czasem rozumiem matkę i ojca i czuję ich ból, ale czasem jestem na nich w kurwę zła... Ale wiem, że będzie tak, że i to przepracuję na terapii i w końcu uwolnię się od tej pokoleniowej traumy. Dzięki terapii mam dużo więcej zrozumienia dla mojego ojca... i niestety, czy mi się to podoba czy nie, jestem do niego bardzo podobna. Na szczęście przyszło mi żyć w nieco lepszych czasach, niż czasy młodości moich rodziców. 

Na cmentarzu znalazłam też grób ze znajomym nazwiskiem - sąsiadów babci i ojca z dawnych lat. Mama potwierdziła imiona i wyszło, że to ojciec rodziny i... jego córka, z którą moja mama miała zatarg, bo kobieta za młodu smaliła cholewki do mojego ojca, a on wolał moją mamę. Oświadczyłam kiedyś mamie, że jak spotkam tę kobietę kiedyś na cmentarzu i znowu coś jej powie po chamsku, to pani wyjdzie z płaczem... No cóż. Zmarła rok przed moim ojcem, a była od niego trochę młodsza.

Tak czy owak, na grobie mojej babci były znicze, czyli ktoś tam przyszedł na Wszystkich Świętych. Nie wiem kto odwiedza jej grób, czy jakaś rodzina o której nie wiem, czy jacyś inni ludzie, z którymi mój ojciec lata temu pozrywał kontakt...? Dlaczego pozrywał - teraz już to wiem i robię tak samo. Na swoje szczęście ja, w przeciwieństwie do ojca, jestem świadoma swoich problemów psychicznych i coś z nimi robię. No i mam swoją przystań - Misia, i nasz przyszły Dom. Mój ojciec nigdy nie miał bezpiecznej przystani. 

A z milszych tematów... Po wizycie na cmentarzu na ul. Francuskiej (tam pochowany jest brat mojego dziadka, który był kochanym wujkiem, jego żona, którą pamiętam słabo i matka wujka i dziadka) pojechaliśmy na Mariacką. Mariacka jak zawsze pełna ludzi, ale na szczęście nie było żadnych pijanych awanturników, jak to się zdarzało w czasach moich studiów licencjackich... Co nas niesamowicie zaskoczyło - ulica tak zwana Tylna Mariacka i taki parking, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałam. Moja mama powiedziała, że widziała taki tylko raz, w... Australii. :) 

No zobaczcie sami:


Byliśmy sceptyczni, ale w końcu się skusiliśmy - także dlatego, że tam po prostu nie da się zaparkować gdziekolwiek indziej. :P

Najpierw wybraliśmy się do włoskiej knajpy, ale głównie dlatego, że - jak wyczytałam - można tam wejść z psem. Było ciasno, ale na szczęście spokojnie i jedzenie też dobre. :) Niura zrobiła oczywiście furorę i trochę osób zwróciło na nią uwagę, a pani nawet pytała, czy dzieciaki mogą ją pogłaskać. :) Ano mogły, bo Niura jest przyjazna i spokojna względem ludzi. Knajpa fajna, przytulnie, a uwagę zwraca umieszona na ścianie pokaźna kolekcja włoskich autek. :)



Potem jeszcze poszliśmy na kawę do takiej malutkiej kawiarenki. Mieli tam też... lody dla psów, ale jako że Niura ma wrażliwy układ pokarmowy, woleliśmy nie ryzykować. :P

Chwilę po nas do kawiarni wszedł ojciec z dwójką dzieci w wieku ok. 7-9 lat, już się miałam krzywić, ale dzieci zachowywały się spokojnie i były ogarnięte. Dzięki terapii nie pałam już taką niechęcią do dzieci jak wcześniej - w sensie, pałam tylko do tych, które ryczą i hałasują. A takie starsze ogarnięte - niewrzeszczące i zachowujące się normalnie - już mi nie przeszkadzają. Ba, czasem miło patrzeć na interakcje takich dzieci z rodzicami i widzieć, że jest wielka szansa, że one wyrosną na ogarniętych życiowo i zdrowych psychicznie ludzi. 

Do domu wróciliśmy pod wieczór. 



3 komentarze:

  1. Ostatnio unikam miejsc z dziećmi, dość miałam kontaktu z nimi przez 37 lat pracy w szkole:-) nasi rodzice i dziadkowie mieli ciężkie życie i ledwo radzili sobie ze swoimi lękami, a dzieci niemal chowały się same, nie ich wina, tak po prostu było...
    Nie wiem czy teraz jest lepiej, skoro tyle dzieciaków w różnym wieku potrzebuje terapii.
    Fajny dzień mieliście, lubię takie szwendanie się i smakowite pauzy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przylazłam tu od Pani od Biblioteki, bo spodobała mi się nazwa bloga ( tak, tak, Jotko, Twoja wina :-)).
    Mam podobne przemyślenia na temat urazów przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
    Pozdrawiam i może wpadnę od czasu do czasu, jeśli to nie będzie przeszkadzać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło i oczywiście serdecznie zapraszam :)

      Usuń